Dreszcz to książka o podstarzałym facecie zakochanym w rocku. Książka miała być mocna, tylko dla ludzi o stalowych nerwach o czym świadczy powiadomienie na pierwszej stronie. Nic z tego.
Książka opowiada o Ryśku Zwierzchowskim - gościu, który mógłby być moim hardcorowym dziadkiem. Rychu pewnego dnia dostaje piorunem, przychodzi do niego jakiś dzieciak z rodziny Angielskiej, który ubzdurał sobie, że Rysiek będzie superbohaterem, a on będzie jego sługą (trochę jak w Batmanie). Rzecz niedorzeczna jak cała fabuła, a raczej jej brak. Całe pół książki męczony jest jeden wątek o złych mimach które mają również supermoce. I kiedy myślisz, że będzie epicko i że tytułowy Dreszcz (bo taki sobie przydomek wymyślił Rysiek) pokona ich w rytmie "Highway to Hell" albo "Thunderstruck" autor postanawia zakpić z nas i zakończyć wątek! Następnie wprowadza kolejny, jeszcze bardziej zajebisty o niejakim Ekumenie - facetowi, któremu świrnięci katolicy zaczęli przeszczepiać części ciała i wszczepiać takie od różnych świętych, co powoduje, że facet nabywa supermocy, ale ucieka od walniętych katolików i przychodzi, prosić Rycha o pomoc.
Nim się zdążę obejrzeć okazuję się, że wątek z Ekumen zajął jeden pięćdziesięcio stronowy rozdział i następuje ostatni rozdział w książce, który notabene jest niesamowicie nudny i nijak ma się do całokształtu.
Po epilogu dowiadujemy się, żeby czekać na jeszcze bardziej hardcorowy tom II przygód Dreszcza. Ja na to mówię: NIE ZA MOJE PIENIĄDZE!
Moja Ocena: 2/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz